środa, 25 lutego 2015

Total Fitness Ochota

Sobota rano.
Tyle było planów na wspólny małżeński fitpozytywny trening.
Miały być w Żywy Park, ale jakoś towarzystwo odpadło. Miał być Reebok Pop-Up Fitness z moją ulubioną Kaśką, ale nie było gdzie zaparkować w Skaryszaku :(
Chwilowo pobłądziliśmy bez celu, gdy przypomniałam sobie, że od kilku osób słyszałam dużo dobrego o nowym klubie Total Fitness Ochota.
Zaryzykowaliśmy trudy przebrnięcia na drugą stronę rzeki i wybraliśmy się do nowego Fitmiejsca na mapie Warszawy :)

Total Fitness Ochota znajduje się prze Blue City, Al. Bohaterów Września 9, 02-389 Warszawa. Przed budynkiem jest duży ogólnodostępny parking.


Po przekroczeniu progu klubu, pierwsze co się rzuca w oczy to przestrzeń!!! Klub zajmuje 2 500 m.
Duża przestronna recepcja, wystrój w jasnych barwach.
Uśmiechnięta Pani na recepcji przyjęła nasze karty i podpisy (klub akceptuje karty Multisport i FitProfit codziennie bez dopłat), wypożyczyła nam kłódeczki ( 3 zł. za sztukę). Do szafek w szatni nie ma kluczyków ani chipów. Wybieramy sobie najbardziej nam pasująca szafkę i zamykamy ją zakupioną lub wypożyczoną kłódką. Taki system ma swoje złe i dobre strony. Dobrą na pewno jest to, że w recepcji nie zostawiamy żadnego dokumentu, że po skończonym treningu nie musimy się fatygować i oddawać kluczyka. Zła jest taka, że wiele osób blokuje sobie szafki na stałe.
Szatnia jest duża, czysta i wygodna.

Po wyjściu na salę mało nie padłam z wrażenia, widząc taką ilość sprzętu!!!




Na jednej sali, w jednym klubie aż 25 bieżni. Do wyboru do koloru.

Trening trzeba zacząć od rozgrzewki więc wskoczyliśmy na te wielkie, wygodne bieżnie na 15 minut.
Przez zalewający pot oczy na wprost mnie wypatrzyłam coś pięknego!!!



I tu już w głowie zakwitł nam plan na trening :)
Przy takiej klatce spokojnie możemy zrobić sobie trening Kalisteniczny rozpisany przez chłopaków z Żywy Park.
Dużo miejsca, cała klatka dla nas i nawet gumy dla mnie do pomocy się znalazły!!!



Walnęliśmy nasze 5 serii :)

Przez prawie cały czas odnosiłam wrażenie, jakbyśmy byli tam tylko my. Przez to, że klub jest taki wielki nie wpada się na ludzi, nie trzeba czekać w kolejce do sprzętu, do toalety, do prysznica. 
Nikt do nas nie podchodził, nie nagabywał, co dla mnie jest bardzo dużym plusem. mogłam sobie spokojnie robić swoje. Gdybym jednak potrzebowała pomocy i rady, trenerzy byli dostępni na sali.

Do dyspozycji klubowiczów są dwie klimatyzowane sale do zajęć grupowych (jedno o pow.250 m a drugie 140) t.j: Kattlebells, Nike Trening Club prowadzony przez Lidkę Zamyłko, Crossfit, Zumbe, TBC, PowerJogę, Pilates itp. itc.

Duży plus dla klubu za przedszkole dla dzieci. Podczas kiedy my ćwiczymy, nasze dzieci są pod opieką na specjalnie przygotowanej sali. Także nie zadziała tu wymówka "nie mam z kim zostawić dzieci" :)

Po skończonym treningu, można się posilić (przyniesionym przez siebie posiłkiem) przy stolikach, specjalnie do tego przygotowanych i poczęstować się pysznym jabłkiem :)

Total Fitness na warszawskiej Ochocie zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Z pewnością będę tam zaglądała i z czystym sumieniem mogę go wszystkim polecić :)



Nie ma lansu, nie ma bansu, jest duży potencjał treningowy!!!

To kolejne fitpozytywne miejsce na ziemi :)

Część zdjęć zapożyczyłam ze strony www.totalfitness.com.pl/ochota/galeria, część zrobiłam moim nieszczęsnym badziefonem. 






poniedziałek, 16 lutego 2015

Zdarzył mi się RUKRUT

To był najlepszy pomysł na spędzenie walentynek.


14 lutego 2015 roku razem z moim Fitpozytywnym mężem uczciliśmy nasz związek i naszą wieloletnią miłość na Torze Wyścigów Konnych na Służewcu.

Dzień przed wpadłam w panikę. To miał być mój drugi runmageddon. Niby wiedziałam czego się spodziewać, niby trenowałam, niby to miał być fun. A ja łaziłam zestresowana, warczałam na wszystkich.
W sobotę rano niestety mój nastrój nie uległ zmianie. Miały być cudowne walentynki a ja się wywnętrzałam na Fitpozytywnym.
Muszę się do tego przyznać, że to było strasznie głupie.
Mam nadzieję, że czegoś mnie to nauczyło na przyszłość.

Na szczęście w momencie przekroczenia bramy na Służewcu, gdy zobaczyłam te tłumy pasjonatów i wariatów udzieliła mi się wszechobecna radość i dobry humor.




Gdziekolwiek się nie obróciłem napotykałam znajome sympatyczne twarze.

Biuro zawodów pracowało bardzo sprawnie. W przeciągu 3 min. mieliśmy już odebrane pakiety i wypisane numery startowe na prawych polikach.
Nie było problemu z wymianą rozmiaru koszulki (na szczęście wymieniałam na mniejszą ;)

W sklepiku można było zakupić dużo fajnych gadżetów :) Ja zachorowałam na leginsy runmageddonowe, niestety nie miałam ze sobą takiej gotówki. Zakupiłam sobie za to wreszcie kubek, bo w Sopocie nie zdążyłam wszystkie się sprzedały

Atmosfera była gorąca :) Wszystkich dopadł "nowy wirus...roznoszny drogą pantoflową, objawiacy się pozytywną energią, dużym ubłoceniem oraz kupą nowych znajomych!!!! 
TEN WIRUS TO "RUKRUT""

Takiej atmosferze musiało towarzyszyć słońce. W najśmielszych snach nie wyobrażałam sobie tak dobrych warunków do biegu w połowie lutego :)


Nastawiłam się na to, że zmarznę i skończę z zapaleniem płuc. Tymczasem momentami było mi wręcz za gorąco i nawet kąpiel w zimnej wodzie nie odbiła się na moim zdrowiu.

W momencie gdy w tłumie wypatrzyłam naszych znajomych z którymi biegliśmy w Sopocie w zeszłym roku i pobiegniemy w tym,  którzy tym razem przyszli nam kibicować, niczego już nie potrzebowałam do szczęścia.

Szykując się na runmageddon należy pamiętać o dobrych rękawiczkach, najlepiej takich budowlanych. Warto buty okleić specjalną mocną taśmą, żeby przypadkiem nie zdarzyło się nam zagubienie buta w błocie bądź gdzieś w bajorze :)
Dziewczyny polecam skrócenie paznokci do minimum. Ja tego nie zrobiłam i niestety na jednej z przeszkód zdarłam sobie boleśnie pazura. Na szczęście było to już przy końcu, bo dawało mi to dyskomfort.

Nasz start przypadł na 10:30. Zaczęliśmy od wspólnej rozgrzewki.



Potem ustawiliśmy się w klatkach startowych. Było bardzo wesoło, wszystkim niesamowicie dopisywały humory. Mam wrażenie, że tworzyliśmy jedność :)





Gdy rozległ się strzał startowy otoczyła nas chmura dymu i już w pierwszych krokach napotkaliśmy pierwsza przeszkodę.





Nie będę opisywała każdej przeszkody po kolei, bo komu by się chciało tyle czytać. Przeszkód było ok 40.

Dla mnie najtrudniejsze i najgorsze są ściany, ponieważ to są jedyne przeszkody z którymi nie jestem w stanie sobie sama poradzić. Na szczęście przy każdej takiej przeszkodzie trafiałam na wiele pomocnych rąk, barków a czasami głów. To niesamowite jak sobie tam wszyscy pomagają :) 





 Reszta jest dla mnie do przeżycia :) Choć przy niektórych musiałam opuścić moją "strefę komfortu" np. na górze błota, która w dotyku,  kojarzyła mi się z kupą g.... , albo na "Śliskim Szymonie" gdzie musieliśmy się wytarzać we fryturze. 


Największy opór miałam przed "domkiem". DOMEK to 5 metrowy domek z łańcuchami, do których trzeba doskoczyć, wdrapać się na szczyt i w nienaruszonym stanie zejść z drugiej strony.


Na pierwszy rzut oka szykowałam się do robienia karnych 30 padnij-powstań, ale dzięki motywacji naszego kibic klubu i pomocy Pana, który pilnował tej przeszkody (pozdrawiam Pana, bardzo bardzo gorąco!!! Właściwy człowiek, na właściwym miejscu we właściwym czasie!!!) podjęłam 2 próby. Przy drugiej udało mi się złapać łańcuch i na trzęsących nogach wspiąć na szczyt. 






Okazało się, że wejście nie było dla mnie tak straszne jak zejście. Na górze dał o sobie znać mój lęk wysokości. Ze strachu mnie zablokowało. Miałam wrażenie, że nie ruszę się ani w jedną ani w drugą stronę. I tu z pomocą znów przyszli znajomi no i Fitpozytywny, który powtarzał "Agaś dasz radę!!!"
Dałam radę i jestem bardzo dumna.

Podobne odczucia miałam przy MARZENIU WULKANIZATORA ale też się udało :)









Jednym z ważniejszych argumentów do startu w zimowej edycji było zapewnienie, że nie będzie przeszkód wodnych. okazało się, że na jednej z przeszkód mieliśmy do wyboru albo przebiegnięcie z workiem piasku dłuższego odcinka albo przebrnąć przez bajoro :)
My poszliśmy na skróty :) Woda wcale nie była tak strasznie zimna jak by mi się wydawało, bardziej przeszkadzały bryły lodu, które obijały piszczele. Uwierzcie mi, że to wcale nie było straszne i nieprzyjemne.

Następna przeszkoda to był Tarzan



Można było go pokonać górą albo dołem. A że ja łapy jednak jeszcze słabiutkie mam przeszłam go dołem. przecież i tak byłam już mokra :)

Żeby nie było, że tak cudownie poszło mi ze wszystkim. Trzy przeszkody mnie jednak pokonały i musiałam przy nich zrobić karniaki. 
Następnym razem będzie lepiej!!!
Porównując zeszłorocznego Clasika w Sopocie i Zimowego "Rukruta", teraz było zdecydowanie trudniej. Mam wrażenie, że przeszkody były bardziej siłowe i gęściej usytuowane, mało było czasu na zwykły spokojny bieg :) Chyba, że z płytą chodnikową, konarem na barkach lub oponą na szyi :)







Ostatnia przeszkoda dla mnie okazała się wręcz przyjemna :) Gdyż kilku pięknie zbudowanych rugbistów nosiło mnie na rękach :)
Tu pozwolę sobie zapożyczyć zdjęcie od PAWEŁ MAUL FOTOGRAFIA



Nie wiem nawet z jakim czasem wbiegliśmy na metę, bo to jest dla nas najmniej ważne w tym biegu. Najważniejsza jest zabawa, partnerstwo, fair play!!!
I tu chciałabym podziękować wszystkim tym, którzy udzielili mi pomocy a było ich wielu!!!
Jesteście zwycięzcami!!!



Cieszę się, że zrobiliśmy to razem w takim dniu!!!

Jeszcze jedno!
Skąd ten RUKRUT?
Otóż, organizatorom przytrafił się mały błąd na chustach, które dostaliśmy na mecie.
Zamiast Rekrut napisane jest Rukrut.
Przyznam się, że ja w tej swojej postarowej euforii nie zauważyłam tego :)
Istnieje możliwość wymiany tej chusty przy dwóch najbliższych edycjch tj. 11.04 w Sopocie i 9.05 w Warszawie.
Ja chyba jednak pozostanę przy tej którą zdobyłam :) Prawdopodobnie spotkał mnie zaszczyt startu w jedynym RUKRUCIE!!!

Runmageddon w tym roku organizuje wiele imprez w różnych miejscach. Z pewnością każdy znajdzie dla siebie odpowiedni termin!!!
Zróbcie to!!!
A jak Wam się nie spodoba możenie mnie zhejtować ile wlezie :)

Obserwujcie mojego bloga,gdyż niebawem pojawi się filmik z biegu!!!


środa, 11 lutego 2015

nessi

Tego dnia kiedy kurier przyniósł mi paczkę od nessi z moimi wymarzonymi leginsami, nie miałam w planach żadnej aktywności. Roznosiło mnie, bo na ich widok nogi same zaczęły przebierać.



W planie treningowym i napiętym grafiku matki, żony, itp.itd. bieganie było wpisane za dwa dni.
Nieźle przetestowałam swoją cierpliwość.
Zawsze wydawało mi się, że te piękne kolorowe gacie nadają się tylko do biegania.
Na starcie każdego z biegów w jakich biegłam, widać było tą ferie charakterystycznych barw :)
Nie ukrywam, że z pewną zazdrością obserwowałam kolorowe biegaczki.
Do najcierpliwszych ludzi to ja z pewnością nie należę, bo już następnego dnia wciągnęłam na siebie moje "leginessi" i poleciałam na trening kalisteniczny, podciągać się na drążkach.







 Oczywiście trening był bardzo udany :) Nie wiem jak dla Was ale dla mnie- Fitkobietki fitszmatki są bardzo istotne :) Zdecydowanie lepiej mi się ćwiczy wiedząc, że dobrze wyglądam :)  Kolory dodały mi energii. Materiał z którego legginsy zostały wykonane okazał się bardzo przyjazny, pomimo wysokiej temperatury pot po tyłku nie leciał :)

"Spodnie wykonano z wysokiej jakości materiału Kolsport Giga Elastic, który zachowuje się niczym druga skóra: jest delikatny, przyjazny i elastyczny. Co ważne, dobrze oddycha, dzięki czemu pot jest szybko odparowywany na zewnątrz."

Jednym z większych plusów tych spodni jest pas, który świetnie utrzymuje spodnie na właściwym miejscu ale nie uciska i nie tworzy znienawidzonych fałd na moim nie do końca perfekcyjnym brzuchu.


Na sali okazało się, że nie ja jedna pokochałam nessi :)
Zuza z LABrunnerr wystąpiła w tych samych legginsach





Czyż nie prezentowałyśmy się cudownie? ;)

Następnego dnia jak co niedzielę razem z fitpozytywnym mężem wybraliśmy się na dłuższe bieganie. Tego dnia słońce nas rozpieściło.
To był kolorowy, radosny i słoneczny jogging.









W nessi się biega, lata, skacze, szaleje!!!

Podczas biegania znów jednym z większych plusów był pas w którego idealnie wlazł mój badziefon. Dzięki temu nie przeszkadzał mi jak zwykle.
Materiał i teraz ze mną oddychał :)
Na gorącej sali nie jest w nich gorąco a na zimnie nie jest zimo :)
Jest w nich komfortowo w każdych okolicznościach.
Spodnie, nie zsuwały się nie przekręcały. "Biegły razem ze mną"
Powiem Wam, że biegłam przez ulice Warszawy bardzo dumna i nawet nieco zadzierałam nosa :) bo ja już też  należę do społeczności nessi :)
Najbliższy start w jednych z moich ulubionych gaciach w lasku młocińskim podczas City Trail

Kochane Nessi, byłabym niezmiernie szczęśliwa gdybym częściej mogła testować Wasze produkty!!!
Polecam się :)